"Błędne siostry" - fragment

(…) 
Mój kontakt z Reginą przez kilka lat ograniczał się do przypadkowych spotkań na korytarzach biurowca i grzecznościowej wymiany frazesów. To, że obydwie byłyśmy Polkami, nie gwarantowało jeszcze zawarcia przyjaźni. W gruncie rzeczy niewiele wiedziałyśmy o sobie i też żadna nie siliła się na zwierzenia. Rok temu nasza firma zaczęła sponsorować jeden z teatrów, co otwarło nam możliwość nabycia tańszych wejściówek. Dzięki temu po raz pierwszy natknęłam się na Reginę poza miejscem pracy. Na spektakl obydwie przyszłyśmy w pojedynkę, z tego samego powodu – zawiedli nasi partnerzy, niechętni sztuce tego rodzaju. Odtąd do teatru chodziłyśmy już razem, a do rytuału należało przedłużenie wieczoru przy winie. Powierzchowna relacja stopniowo nabierała głębi, chociaż rzadko wypuszczałyśmy się na prywatne wody. 
Tamtego dnia stało się inaczej. Zaliczyłyśmy wówczas, moim zdaniem, nieudaną adaptację „Mewy” Czechowa. W tym kraju nie wyczuwało się słowiańskiej duszy, więc po spektaklu nie szczędziłam krytyki. Regina próbowała brać reżysera w obronę, wreszcie przyznała, że udziwniona gra zabiła klimat pierwowzoru. Potem, w pobliskim barze, analizując przekaz sztuki, niezauważalnie przeszłyśmy do własnego życia. Bezwiednie stałam się tego inicjatorką, gdyż czułam potrzebę, żeby z kimś porozmawiać. Po ostatniej wizycie u mojego lekarza jego słowa tkwiły we mnie jak cierń. Dlaczego zwróciłam się z tym do Reginy? Czyżbym spodziewała się, że podobnie do mnie, wykpi jego pomysł? 
Ona nie obnosiła się ze swoją polskością, a wszelkie sentymenty związane z ojczyzną były jej obce. Należała do tych emigrantów, których do wyjazdu za granicę nie zmusiła trudna sytuacja. Tym bardziej zdziwiłam się, gdy wysłuchawszy mnie, powiedziała: 
– Twój lekarz może mieć rację. Powinnaś tam pojechać. Zwłaszcza, jeżeli alternatywą jest pobyt w szpitalu... 
– Tak, najpierw obserwacja, potem chyba terapia. O ile nie coś gorszego. – Westchnęłam, przypominając sobie słowa doktora. 
– Karola, nie możesz w nieskończoność brać zwolnień lekarskich! Jestem daleka od powtarzania plotek, ale cierpliwość kadrowca chyba się kończy. 
– Myślisz, że o tym nie wiem? Dziewczyny w moim dziale też narzekają, że dokłada im się moją robotę... 
– Pogadaj ze swoim szefem. Dla firmy to nawet lepiej, jeśli weźmiesz bezpłatny urlop. Tylko… – Zawahała się. – Pół roku to niemało. Masz oszczędności? 
– Chyba dam radę. Kłopot jedynie w tym, że nie wiem, dokąd miałabym pojechać? 
– Lekarz mówił o Polsce? 
– Owszem. Zalecał odpoczynek w ojczyźnie. Ubzdurał sobie jakąś teorię o retrospekcji. No wiesz, że niby trzeba się cofnąć, aby nabrać rozbiegu. Odnoszę wrażenie, że facet jest bezradny. Chce ode mnie odpocząć! 
– Nie sądzę. Wiele dolegliwości ma podłoże psychosomatyczne. A u ciebie, jak rozumiem, do tej pory nie wykryto żadnych organicznych przyczyn. W każdym razie, nie masz nic do stracenia. Wypoczniesz, co już samo w sobie jest niemałą korzyścią. Nie zastanawiaj się, pakuj manatki i w drogę! 
– Nie tak szybko! – Roześmiałam się. – Najpierw muszę dostać urlop. Potem przekonać Tima o zasadności wyjazdu, a to na pewno nie będzie proste. No i trzeba znaleźć dobrą kwaterę… 
– Nie przesadzaj! W Internecie roi się od ofert! 
– Niby tak, ale do żadnej nie mogę się przekonać. Te, które mi się podobają, są za drogie, a jeśli cena jest przystępna, to znowu coś nie pasuje w opisie. Prawdę mówiąc, nawet nie wiem, w jakim rejonie szukać. Chciałabym, żeby było ładnie i cicho. Najlepiej jakiś mały pensjonat. 
– Dlaczego nie pojedziesz do siebie? Do twojego miasta, do domu... 
– Nie mam tam już domu. 
– A co z rodziną? 
– Jest tylko siostra, ale do niej nie chcę – odparłam wymijająco. 
Zaprzestała dopytywania, popatrzyła tylko na mnie uważniej. Niepisane reguły naszego kontaktu zawierały prawo do uszanowania swoich granic. Każda mówiła o sobie wyłącznie tyle, ile uważała za stosowne. Niedopowiedziane zdania przyjmowałyśmy tak samo normalnie, jak brak odpowiedzi na konkretne pytania. Wytworzył się dość dziwny układ. Brakowało przyjacielskich zwierzeń, a zarazem wyczuwałyśmy się lepiej niż tylko dobre znajome. Nie przeszkadzało nam, że pewne tematy pozostały dla nas tabu. Byłyśmy w tym względzie bardzo do siebie podobne. 
– Chyba wiem, dokąd mogłabyś pojechać! – Regina wyrwała mnie z zamyślenia. – Ale najpierw muszę upewnić się co do jednej rzeczy… 
– Jakieś fajne miejsce? Opowiadaj! 
Nie pozwoliła pociągnąć się za język. Tydzień później umówiła się ze mną na lunch. W rejonie naszego biurowca było kilka barów i restauracji, zdecydowałyśmy się na sprawdzoną i niedrogą włoską knajpkę. Regina czekała na mnie przy stoliku w rogu sali, gdzie iluzoryczne freski na ścianach miały nas przenieść w śródziemnomorskie klimaty. Tym razem nie tyle one pobudziły moją fantazję, ile propozycja koleżanki. 
– Nie udało mi się skontaktować z bratem – zaczęła po krótkim wstępie, nawiązującym do naszej wcześniejszej rozmowy. – Wiktor przed tygodniem poleciał do Stanów i niestety, na razie jest nieuchwytny. Dowiedziałam się jednak, że jego kontrakt potrwa do przyszłego lata. Tym samym wszystko jasne, Karolo. Dom jest do twojej dyspozycji. 
Nie zrozumiałam, w czym rzecz. Brat Reginy? Jaki dom? Jej wyjaśnienia wprowadziły mnie w osłupienie. Nie spodziewałabym się, że okaże mi tyle zaufania! To nie pasowało ani do jej natury, ani do charakteru naszej znajomości. 
– Zaoszczędzisz na wynajmie, pokryjesz tylko koszty zużycia prądu i wody! Nie wzięłabym nic, ale rozliczam się z bratem, dom odziedziczyliśmy wspólnie. Znajomi Wiktora bywają tam na tych samych warunkach. Najczęściej jednak nikogo tam nie ma, klucze dajemy tylko przyjaciołom... 
– Dziękuję – wykrztusiłam, zdumiona jej wspaniałomyślnością. 
– Daj spokój! – żachnęła się. – Znamy się nie od wczoraj. 
– I naprawdę nie sprawię ci kłopotu? 
– Przeciwnie! Cieszę się, że ktoś tam pomieszka. Mieliśmy już włamanie, a kiedy dom stoi pusty, znów może skusić jakiegoś łobuza. Nie martw się, jest już dobrze zabezpieczony. Wiktor wstawił mocniejsze drzwi, naprawił okiennice. Rzadko tam przyjeżdżamy, więc trzeba go porządnie zamykać. Dawniej, to co innego, mama i tato spędzali tam każdą wolną chwilę… 
Dopiero teraz dowiedziałam się, że rodzice Reginy zginęli w wypadku drogowym. Powiedziała o tym, ograniczając się do suchych faktów. 
– Zawsze chcieli odejść razem. Byli nierozłączni jak papużki… – Po chwili milczenia wróciła do sedna: – Kupili tę ruinę za bezcen, latami ją odbudowywali. Nie pytaj, jakim nakładem środków i czasu… Kochali ten dom, przebywali tam, kiedy tylko mogli. Sęk w tym, że nam to się nie udaje. Moich niespecjalnie tam ciągnie. – Wzruszyła ramionami. – A brat jest zapracowany, jeździ tam najwyżej raz, dwa razy do roku. 
– Regina, nie powiedziałaś mi jeszcze, gdzie to jest? 
Wyjaśniła, że dom stoi w Karkonoszach, dorzuciła nazwę popularnego uzdrowiska. Na spotkanie ze mną przyniosła nawet folder, zachwalający walory okolic. Zaproponowała też pożyczenie pieniędzy, jeżeli zaszłaby taka potrzeba. Byłam w szoku. 
W następnych dniach próbowałam sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym wyjechała na pół roku do Polski. Popadałam przy tym w skrajne nastroje, aż wzbudziło to czujność Tima. Kiedy wyjawiłam mu swoje plany, rozłościł się. Jak coś takiego mogło mi przyjść do głowy?! Dlaczego nie wyjadę wypocząć gdzieś bliżej i czemu aż półroczny urlop bezpłatny? A co z naszym psem, naszym mieszkaniem, naszym związkiem? Kolejność wyliczonych wspólności dała mi do myślenia. 
Suczka była zresztą jego, nie nasza. Yoda, rasowy, smukły podenco z Ibizy, udowadniała to każdego dnia, wlepiając wierne ślepia w swojego pana. Darzyła go miłością zaborczą, z ambicjami na wyłączność i niekiedy odnosiłam wrażenie, że z wzajemnością w stopniu większym niż dopuszczalny. Oczywiście temu zaprzeczał, lecz gdy pupil wylądował w klinice dla zwierząt, Tim o mało nie zwariował ze strachu. Co tu zresztą dużo opowiadać, żyliśmy w trójkącie. 
Mieszkaliśmy w wynajętej części willi, należącej do ciotki Tima. Miałam z tym lokum tyle wspólnego, ile było w nim moich rzeczy – zmieściłyby się w kilku torbach. Przeprowadzki to dla mnie rutyna, w minionych latach kilkakrotnie zmieniałam adres. Większość moich mebli zagracała przybudówkę znajomej polskiej rodziny, czekając tam na pewniejsze czasy. Te z Timem, niestety, takie nie były. 
Po tygodniu bezskutecznych prób wymuszenia na mnie zmiany decyzji, postawił warunki: Mogę jechać, ale jedynie na miesiąc. Jeżeli nie wrócę do tego czasu, on nie odpowiada za swoje samcze instynkty. Wspomniał również o naszych rachunkach dzielonych równo; istotnie tak było, pominąwszy jego samochód. Sztyletując mnie wzrokiem – nawykł do tego z racji zawodu, pracował przy kontroli lotniska – wskazał na inne trudności. Poranne spacery z Yodą, które kiedyś bezmyślnie wzięłam na siebie, urosły do rangi problemu. Obiady w restauracjach, po których strajkował jego żołądek, wizyty i wyjścia, gdzie wypadało pokazać się z partnerką, jak również samotne wieczory, bo przecież nie zawsze są mecze. Takie i podobne argumenty wcale nie miały na celu uświadomienia mi, że jestem w jego życiu niezbędna. Ton, jakim je wypowiadał, mówił sam za siebie – albo przyjmuję warunki, albo z nami koniec. 
Tim nie był pierwszym egoistą, który usiłował nagiąć moje życie pod kątem swoich potrzeb – moje własne się nie liczyły. Znałam go nie od dzisiaj i wiedziałam, czego mogę się po nim spodziewać. Poszłam na kompromis. Nie obiecałam niczego, ale też nie wycofałam się ze swojego stanowiska – wrócę, gdy poczuję, że to już czas. Być może nawet za miesiąc. 
Po uzyskaniu zgody na urlop bezpłatny zawiadomiłam Reginę, że chętnie skorzystam z jej oferty. Przyjęła to tak, jakby nic innego nawet nie brała pod uwagę. 
– Uprzedzę Garbarków, to miejscowi, doglądają naszego domu. Będą cię oczekiwać. Masz już bilet na samolot? 
Ubożuchna w nadzieję, że mój lekarz może mieć rację, trzymałam swoje emocje na wodzy. Będzie, jak będzie. Związek z Timem nie uchronił mnie przed atakami migreny, wręcz nawet się nasiliły. Podobnie ten kraj z jego nieobliczalną aurą domagał się przetestowania dystansu do niego. 
Teraz przebywałam znów w ojczyźnie. Nie tęskniłam za nią, i chyba też nikt nie tęsknił tu za mną. Wszystko, na co liczyłam, to dobroczynny jej wpływ na mój organizm. Urodziłam się tutaj, przeżyłam w tym kraju dzieciństwo i młodość, oddychałam jego powietrzem, spożywałam płody tej ziemi. Przeczytałam kiedyś, że najskuteczniej leczą nas zioła zebrane właśnie tam, gdzie urodziliśmy się i wzrastaliśmy. Kto wie, czego jeszcze pozbawiamy się, wyjeżdżając daleko? 
Na takie myśli wpadłam podczas drugiego śniadania, które teoretycznie miało mi zastąpić obiad. Bez opamiętania kładłam świeży twarożek na pajdy pysznego chleba podesłanego mi przez Garbarkową. Proste jedzenie przypomniało moim receptorom smakowym o istnieniu produktów, nie tylko podszywających się drożyzną pod wiejskie, lecz będących nimi naprawdę. Spędziłam kawał życia na wikcie bez konserwantów i sztucznych aromatów, toteż zakodowałam w sobie naturalne smaki. Miliony innych konsumentów nie miało tego szczęścia i przypuszczałam, że z każdym kolejnym pokoleniem będzie w tym względzie gorzej. Podczas delektowania się apetycznie pachnącymi wędlinami objawiło mi się jeszcze jedno proroctwo: za pół roku nie rozpoznam siebie w lustrze! 
Gdybym tego pierwszego dnia miała konkretne wizje przyszłości, to wcale by mnie to nie martwiło. Rzeczywiście, nieświadomość może być czasem łaską. W moim wypadku doznawałam jej jeszcze przez tydzień. Kiedy słońce znikało za horyzontem, znów przeżywałam rozterki, lecz na opuszczenie polany było za późno. Rankiem wszystko wyglądało znów inaczej. I tak dzień po dniu przywykałam do odludzia, a w domu czułam się już całkiem swobodnie. Niebawem przyszło mi stwierdzić, że nic bardziej nie prowokuje losu niż przedwczesne poczucie bezpieczeństwa. 
(…)